Czasem zastanawiam się, czy rodzice i dziadkowie na całym świecie mają jakieś tajne ugrupowania, na których spotykają się i ustalają wspólne zasady wychowywania swoich dzieci. Ten wniosek nasunęły mi rozmowy ze znajomymi – choć pochodzimy z różnych miast, schematy w postępowaniu powielane były niezależnie od lokalizacji. Ta jedność decyzji dotyczyła szczególnie jadłospisu – chyba każdy z nas choć raz usłyszał słynny już tekst „mięso zjedz, a ziemniaki zostaw”. Podobnie było z obecnością warzyw i owoców na talerzu. Unikanie powszechnie znienawidzonej brukselki było punktem obowiązkowym w dorastaniu każdego dziecka.
Przemycanie jarzyn w posiłkach opanowała do perfekcji moja babcia. Robiła wszystko, bym jadła ich jak najwięcej, niekoniecznie mając tego świadomość. Każda zupa powstawała według stałego schematu. Pomidorowa? Wszystkie warzywa dostępne w lodówce z dodatkiem przecieru. Ogórkowa? Powtórz przepis i przecier zamień na starte ogórki. To brzmi absurdalnie, ale zdawało egzamin.
Podobnie wyglądała kwestia śniadań – kanapki serwowane przez babcię nigdy nie mogły być „bose”. Ciągle powtarzała mi, żeby nie zostawiać „gołego chleba” i znaleźć miejsce choćby na plaster pomidora. Kwiatki z rzodkiewek i uśmiechnięte buzie z papryki okazywały się niezwykle skuteczne – człowiek właściwie nie zdawał sobie sprawy, że je coś, czego za wszelką cenę starał się uniknąć (bardziej z przekory niż jakiegokolwiek rozsądnego powodu).
Choć do niedawna wydawało mi się, że zdrowe odżywianie to chwilowa moda, historia babci uświadomiła mi, że się mylę. Ta tendencja praktykowana jest od wielu lat, jednak nie zawsze za pomocą Instagramu – często właśnie w charakterystycznych, przekazywanych w dzieciństwie zwyczajach.
Jeśli ktoś zna się na odżywianiu, to na pewno są to babcie. Ja mojej zaufałam i mimo, że nikt już nie próbuje przemycić mi do obiadu ukrytej porcji szpinaku, to bosych kanapek unikam jak ognia do dziś. Warzywa i owoce mają moc – warto dać im szansę. Nawet brukselce.